Witajcie po długaśnej przerwie... Nie wiem czy zdołam opisać wszystkie zmiany w jednym poście, ale spróbuję.
Pierwszym i największym wydarzeniem było nasze przeniesienie się z Hampshire do West Sussex, do miasteczka Midhurst, znajdującego się w samym sercu rezerwatu South Downs.
Posłuchajcie jak to było...
Na początku czerwca dostałam na maila wiadomość, która dosłownie zwaliła mnie z nóg. Była to propozycja pracy "od zaraz" w ML Training, stajni westowej nastawionej na sport
http://mltraining.co.uk/ .
W końcu! Po tak długim czekaniu i rozsyłaniu CV! Tak swoją drogą to rok temu wysłałam nasze CV dokładnie w to samo miejsce i nie otrzymałam żadnego sygnału (potem dowiedzieliśmy się, że nic takiego nie doszło). A teraz zostałam po prostu znaleziona w sieci.
Pojechaliśmy na rozmowę kwalifikacyjną 80km od Southampton, do sąsiedniego hrabstwa. Prawie się posikałam z wrażenia. Powitał nas młody chłopak - Michael Langford , który okazał się mistrzem Anglii w reiningu i właścicielem tego całego biznesu. Następnie dołączył starszy facet, który od razu się spytał czy znamy Alexa Jarmułę. Znamy, a jakże! I w tym momencie owy pan - Bob Mayhew, powiedział "A to świetnie, bo ja go uczyłem w Finlandii jeździć western". Czyli okazało się, że trafiliśmy w jakieś totalnie magiczne miejsce, do młodego mistrza i jego starszego nauczyciela, międzynarodowego trenera i sędziego west.
Po rozmowie zostałam zaproszona na następny tydzień, na dzień próbny i sprawdzenie moich umiejętności jeździeckich. Próbę i sprawdzian przeszłam z powodzeniem, chociaż miałam trochę stresu.
Był czerwiec, a ja miałam zacząć od pierwszego lipca. Ileż było załatwiania! Musiałam zarejestrować własną działalność (bardzo często osoby pracujące w stajniach są self-employed), musieliśmy się przeprowadzić, wynająć coś w nowym miejscu. Na początku nic nie mogliśmy znaleźć, a jak znaleźliśmy to nie było nas stać na depozyt. Z pomocą przyszła moja mama, która pożyczyła nam potrzebną sumę, a w przeprowadzce pomógł przyjaciel z Fahrem (dzięki Andrzej!).
Jak tylko zrzuciliśmy bety w nowym mieszkaniu to na drugi dzień ja już szłam do pracy. Właściwie to jechałam, prawie codziennie "pedałuję" 6.5km z Midhurst do Trotton gdzie znajduje się stajnia. W weekendy zawozi mnie Czarek, a jak mam awarię roweru, albo bardzo pada to jadę z mamą Michael'a.
Rano karmię i rozstawiam konie po padokach. Potem siodłam kolejne konie mojemu szefowi i w międzyczasie sama mam z nim treningi. Uczę się trenować konie z siodła, a ostatnio także z ziemi, w round-penie. Czasami czuję, że mam łeb jak sklep od nadmiaru informacji, zwłaszcza jak Bob prowadzi kliniki dla jeźdźców. Mam wręcz obowiązek w nich uczestniczyć, a potem jestem "przepytywana" czego się nauczyłam. Muszę się uczyć, gdyż posada, którą objęłam to nie posada pomocy stajennej, ale asystenta trenera. Czarek też na tym zyskuje, bo ma wolny wstęp na wszelkie tego typu warsztaty.
Popołudniu przestawiam konie na padokach, ogarniam stajnię, rozwożę siano i mam przerwę obiadową.
W okolicach godziny 15-tej karmię konie, które na noc wychodzą na pastwiska i ogarniam stajnię na wieczór. O godzinie 17-tej kończę pracę. W ciągu dwóch miesięcy mojej pracy nadgodziny zdarzyły mi się ze dwa razy. To dlatego, że zawsze mogę liczyć na pomoc jeśli nie nadążam z czymś.
Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy są bardzo życzliwi. Na zawodach, które były u nas w stajni sprzedawcy ze stoiska ze sprzętem rozpoznali nas bez trudu. Zapamiętali dwójkę Polaków jeżdżącą western. Zawodnicy podchodzili, przedstawiali się, pytali jak mi się pracuje.
Dobrze jest.... :)