piątek, 7 listopada 2014

Mamy Gunnera!

 Z opóźnieniem, ale uprzejmie donoszę...


W końcu, po długim oczekiwaniu do ML Training dołączył 6 miesięczny odsadek Gunner Be A Rooster, jego rodzice to ogier Gallo Del Corazon po słynnym Gallo Del Cielo, a matka to klacz Smoking Greyhound po legendarnym już Colonel Smoking Gun. Czujemy tą presję rodowodu.

Młody już zadomowił się na pastwisku obok Nando - dorosłego Fiorda i chętnie wcina trawę. Okazał się kompletnie bezproblemowy w obsłudze. Kilka razy napędził mi stracha leżąc jak szmata na padoku i nie ruszając się. Myślałam, że kolka, albo uraz, a on sobie po prostu odpoczywał.

Zdradzę też pewien sekret...to nie będzie jedyny Gunner w naszej stajni. Niedługo przybędą dwaj starsi krewniacy Młodego prosto z Eifel Gold Ranch Baeck z Belgii, oraz jeden wydany na świat przez klacz Blondi (Accustomed To Shine), której ojcem jest ogier Custom Crome, posiadający zaszczytny tytuł NRHA Hall of Fame Stallion.

Wychodzi na to, że jeśli dobrze pójdzie to będziemy mieli w stajni najlepsze konie w Anglii...

Nie rezygnujemy jednak z treningu koni innych ras. Wbrew pozorom kuce i coby również dają wiele radości, zwłaszcza że stosunkowo łatwo je ułożyć na początku...













Taka mnie naszła refleksja "z innej beczki". Zapewne wiele osób oskarży mnie o krytykanctwo, malkontencenie i takie tam, ale to jest po prostu moja opinia wynikająca z obserwacji i własnej pracy. Mianowicie dla mnie osobiście nie jest sztuką kupienie "gotowego" konia, startowanie z nim i wygrywanie. Dla mnie jest to raczej nudne startować na takim "samograju". 
  Sztuką jest wyszkolenie młodego konia, doskonalenie siebie i jego, dążenie do perfekcji i wspinanie się w górę od końcowych miejsc. Takim parom chciałabym się nisko pokłonić.



czwartek, 23 października 2014

Ogłoszenie Parafialne - KONTAKT

Kilka osób zwróciło mi uwagę, że skrzynka kontaktowa na blogu nie działa. Rzeczywiście wkradł się jakiś błąd i skrzynka musiała zniknąć.

Od dzisiaj, jeśli macie ochotę skontaktować się z nami udostępniam specjalnego maila, na którego możecie do nas pisać na adres:


                                               megiczarek@gmail.com



Odpowiemy na wszelkie Wasze pytania dotyczące naszej pracy, koni i nie tylko.


Jesień w stylu western

Dzisiaj łażąc po Midhurst złapałam się na tym, że pomimo iż siąpi deszcz wszystko wydaje mi się takie piękne. Zwłaszcza, że dzikie wino wijące się wokół okien wielu domów zmienia barwy tak, że widać niemal wszystkie kolory tęczy.

Humor mam dobry chyba dzięki mojej pracy. Mądrzy ludzie nazywają to terapią poprzez pracę, a kilka sukcesów już było.

Tia, mały cob jeżdżony przeze mnie "od zera" pojechała już do swojego domu. Wróci na wiosnę, na dalszy trening, ale najważniejsze, że właściciele są bardzo zadowoleni. Jest to pierwszy koń jakiego zajeździłam w nowym miejscu. Oczywiście szef mi pomagał na początku, a potem zawsze służył radą. Przede wszystkim jest to nauka poprzez pracę. Musiałam przestawić się trochę z układania koni pod rekreację, na układanie koni do sportu. Kilka różnic jest m.in. przy pracy w round-penie, gdy zmienialiśmy stronę, koń obracał się głową do nas. Teraz nauczyłam się, że koń powinien zmieniać stronę obracając się na zewnątrz, czyli zadem do nas. Ma to zapobiec "gubieniu" łopatki przy późniejszych zwrotach i spinach. Rzeczywiście w późniejszym treningu jest różnica.


Obecnie pracuję z 2-letnim wałachem Rio. Młody jest koniem rasy AQH i właściwie jest to pierwszy koń tej rasy, którego uczę się zajeżdżać. Oczywiście szef mnie asekuruje, a wczoraj wzięłam już wodze we własne ręce. Wcześniej za szybko odpuściliśmy asekurację i Rio źle zareagował na moją łydkę przy kłusie. Na szczęście siła odśrodkowa pozwoliła mi utrzymać się w siodle, a i młody ma jedną, podstawową zaletę - nie strzela z zadu. Ostatni tydzień cofnęliśmy się o kilka kroków, żeby przyzwyczaić młodego do łydki. Była głównie praca z ziemi, ale ze mną w siodle. Szef dawał młodemu sygnał z ziemi np. do ustąpienia od łopatki, jednocześnie ja dawałam ten sam sygnał łydką. Zadziałało.
 Zresztą Rio w ciągu kilku tygodni przeszedł znaczącą przemianę. Gdy do nas przybył nie dawał się wprowadzić do boksu, nie można go było przywiązać i wyczyścić. Założenie derki to była dzika walka, nie mówiąc już o głupim przetarciu gąbką czy czyszczeniu, a w round-penie była dzika gonitwa. Nie dało się do niego podejść. Dlatego doskonale rozumiem słowa pewnego mądrego trenera, że zawsze jak się dosiada młodego konia po raz pierwszy to jest to jak przyjęcie I Komunii Świętej. Jest to doprawdy niesamowite uczucie wsiąść na takiego "dzikusa" i patrzeć jak spokojnie wykonuje twoje polecenia. Wprawdzie czasami serce podchodzi do gardła, albo ląduje w brzuchu, ale w sumie to gdzie mi koń ucieknie w round-penie? Ot, polata sobie w kółko aż się zmęczy, a ty po prostu trzymaj się siodła.

Dzięki tym doświadczeniom czuję się nieziemsko bogata.


Oprócz pracy z młodymi, jeżdżę też na "starych wyjadaczach". Ostatnio wróciłam trochę do Pleasure i Traila dzięki Toyah, klaczy APH (American Paint Horse). Ot, po prostu klacz musi być utrzymywana w ruchu i treningu, a jest niesamowicie wdzięcznym kompanem z fantastycznym charakterem. Światu zewnętrznemu i jego dźwiękom typu strzelanie, wianie, hałasy, samochody i inne takie, okazuje swoisty "tumiwisizm" i "mnietojebizm". Dodatkowo jest pierwszym koniem jakiego poznałam, który potrafi w boksie położyć się i zasnąć tak mocno, że można ją wynieść. No i śni. Biega przez sen, albo parska, czasami cicho zarży.




czwartek, 28 sierpnia 2014

ML Training - czyli kompletny zwrot w życiu

Witajcie po długaśnej przerwie... Nie wiem czy zdołam opisać wszystkie zmiany w jednym poście, ale spróbuję.

Pierwszym i największym wydarzeniem było nasze przeniesienie się z Hampshire do West Sussex, do miasteczka Midhurst, znajdującego się w samym sercu rezerwatu South Downs.
Posłuchajcie jak to było...

Na początku czerwca dostałam na maila wiadomość, która dosłownie zwaliła mnie z nóg. Była to propozycja pracy "od zaraz" w ML Training, stajni westowej nastawionej na sport http://mltraining.co.uk/ .
W końcu! Po tak długim czekaniu i rozsyłaniu CV! Tak swoją drogą to rok temu wysłałam nasze CV dokładnie w to samo miejsce i nie otrzymałam żadnego sygnału (potem dowiedzieliśmy się, że nic takiego nie doszło). A teraz zostałam po prostu znaleziona w sieci.
Pojechaliśmy na rozmowę kwalifikacyjną 80km od Southampton, do sąsiedniego hrabstwa. Prawie się posikałam z wrażenia. Powitał nas młody chłopak - Michael Langford , który okazał się mistrzem Anglii w reiningu i właścicielem tego całego biznesu. Następnie dołączył starszy facet, który od razu się spytał czy znamy Alexa Jarmułę. Znamy, a jakże! I w tym momencie owy pan - Bob Mayhew, powiedział "A to świetnie, bo ja go uczyłem w Finlandii jeździć western". Czyli okazało się, że trafiliśmy w jakieś totalnie magiczne miejsce, do młodego mistrza i jego starszego nauczyciela, międzynarodowego trenera i sędziego west.

Po rozmowie zostałam zaproszona na następny tydzień, na dzień próbny i sprawdzenie moich umiejętności jeździeckich. Próbę i sprawdzian przeszłam z powodzeniem, chociaż miałam trochę stresu.
Był czerwiec, a ja miałam zacząć od pierwszego lipca. Ileż było załatwiania! Musiałam zarejestrować własną działalność (bardzo często osoby pracujące w stajniach są self-employed), musieliśmy się przeprowadzić, wynająć coś w nowym miejscu. Na początku nic nie mogliśmy znaleźć, a jak znaleźliśmy to nie było nas stać na depozyt. Z pomocą przyszła moja mama, która pożyczyła nam potrzebną sumę, a w przeprowadzce pomógł przyjaciel z Fahrem (dzięki Andrzej!).
Jak tylko zrzuciliśmy bety w nowym mieszkaniu to na drugi dzień ja już szłam do pracy. Właściwie to jechałam, prawie codziennie "pedałuję" 6.5km z Midhurst do Trotton gdzie znajduje się stajnia. W weekendy zawozi mnie Czarek, a jak mam awarię roweru, albo bardzo pada to jadę z mamą Michael'a.

Rano karmię i rozstawiam konie po padokach. Potem siodłam kolejne konie mojemu szefowi i w międzyczasie sama mam z nim treningi. Uczę się trenować konie z siodła, a ostatnio także z ziemi, w round-penie. Czasami czuję, że mam łeb jak sklep od nadmiaru informacji, zwłaszcza jak Bob prowadzi kliniki dla jeźdźców. Mam wręcz obowiązek w nich uczestniczyć, a potem jestem "przepytywana" czego się nauczyłam. Muszę się uczyć, gdyż posada, którą objęłam to nie posada pomocy stajennej, ale asystenta trenera. Czarek też na tym zyskuje, bo ma wolny wstęp na wszelkie tego typu warsztaty.

Popołudniu przestawiam konie na padokach, ogarniam stajnię, rozwożę siano i mam przerwę obiadową.
W okolicach godziny 15-tej karmię konie, które na noc wychodzą na pastwiska i ogarniam stajnię na wieczór. O godzinie 17-tej kończę pracę. W ciągu dwóch miesięcy mojej pracy nadgodziny zdarzyły mi się ze dwa razy. To dlatego, że zawsze mogę liczyć na pomoc jeśli nie nadążam z czymś. 

Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy są bardzo życzliwi. Na zawodach, które były u nas w stajni sprzedawcy ze stoiska ze sprzętem rozpoznali nas bez trudu. Zapamiętali dwójkę Polaków jeżdżącą western. Zawodnicy podchodzili, przedstawiali się, pytali jak mi się pracuje.

Dobrze jest.... :)





sobota, 22 lutego 2014

W końcu przyszła Wiosna!

Po długiej przerwie odpaliłam znowu naszego bloga. Zima w tym roku doświadczyła nas bardziej niż w zeszłym. Dały nam się we znaki największe od 100 lat opady deszczu i powodzie, nie wspominając już o orkanach i sztormach.
 Wiem, że wiele osób robiło sobie jaja z orkanów, że niby nie wiało tak mocno, ale wesoło nie było. Ulewy i silne porywy wiatru uszkodziły nam dach i prawdopodobnie mury domu. A dalsze deszcze uniemożliwiały naprawę szkód. Teraz czekamy, aż wszystko chociaż trochę obeschnie.
 Poza tym w Fahrem pastwiska zalane, a w Romsey wylała River Test.

 Przez tą koszmarną pogodę nie mogliśmy pracować przy koniach nigdzie, gdyż warunki kompletnie na to nie pozwalały, a większość ludzi zajęta była walką z żywiołem. Tą zimę będę długo pamiętać, zwłaszcza to, że musieliśmy zacisnąć pasa i na pewien czas zatrudnić się gdzie indziej.

 Na szczęście teraz powoli wracamy, na razie na pół etatu do Eldon Stud. Dzisiaj akurat mieliśmy pierwszy dzień, któy przeznaczyliśmy na "pozimowy rozruch" i czyszczenie.

Na pierwszy ogień poszła Obi, którą trzeba było złapać, wyczyścić i założyć derkę. O dziwo nie poszło nam źle, klacz doskonale pamiętała o co chodzi. Bardzo dobrze, ponieważ pewni ludzie są zainteresowani daniem Obi w trening wyścigowy.
 Przy okazji zgarnęłam też z padoku Chocko i wyczyściłam go tyle ile się dało. Błoto miał nawet na powiekach.

Obi i Bonnie

Chocko

Priorytetem jednak jest Guinewra, roczna klacz, która na początku Marca idzie w trening, a wcześniej musi bez problemu podawać nogi i chodzić na halterku. Tutaj też już pewna praca była wykonana, także byliśmy dobrej myśli i nie pomyliliśmy się. Klacz bardzo dobrze reaguje na halter.

Ginger & Guinewra

Guinewra


 Skoro wzięliśmy Guinewrę to i Ginger też. Wcześniej Ginger nie dawała się ani czyścić, ani specjalnie prowadzić, kładła uszy po sobie i straszyła wszystkich naokoło. Teraz po zimie widać, że trochę dojrzała i nabrała pewności siebie. Mile nas zaskoczyła.

 Następny trening odbędzie się już na ujeżdżalni. O dziwo nie ma tam specjalnie błota, a podłoże jest całkiem niezłe. Czarek weźmie w obroty Domingo, a ja wrócę do Mischiefa. Oprócz tego w międzyczasie 4-letni syn znajomej zacznie oswajać się z Drifterem. Czeka nas pracowita wiosna.