poniedziałek, 25 grudnia 2017

Zimowe przemyślenia o dziurawych trampkach



 Pierwszy dzień świąt, a dokładniej Christmas Day powitał nas ciepłą, ale nieco wietrzną pogodą. W stajni pusto, wszyscy pewnie siedzą przy choinkach. Ruszyliśmy nasze konie zwłaszcza, że Beanie teraz przez święta postoi sobie w boksie z powodu abces'a, a Gringo razem z nią "dla towarzystwa".
 Wczoraj z lenistwa nie zmieniłam butów do jazdy i zostałam w traperkach i tak mnie wzięło na wspominki i przemyślenia.

Gdy tak się cofam w myślach o ponad dziesięć lat to przypominam sobie, że kiedyś to nie posiadałam porządnych butów do jazdy, czy innych takich. Pierwsze poważniejsze klasyczne jeździeckie szlify uzyskiwałam jeżdżąc w ukochanych trampkach (z dziurawą podeszwą, a że była dziurawa to odkryłam jak wdepnęłam w kałużę), albo w traperkach w zimie (notabene te buty znosiłam do końca pierwszej zimy w Anglii). Miałam sztylpy i bryczesy z Decathlonu (sztylpy dalej mam i korzystam, bryczesy podarły się ostatecznie dwa lata temu), w późniejszym czasie dostałam też porządny kask i dosyć konkretną kurtkę. Obie rzeczy w dalszym ciągu posiadam i korzystam z nich. Gdy "poszłam" w kierunku westu mama kupiła mi kowbojki robocze Brad Renn's. Przechodziłam je na wylot, do gołej podeszwy trzy lata temu, więc wyobraźcie sobie ile lat wytrzymały :D Kilka par jeansów przetarłam na dupie, jedne pękły mi na zawodach. Teraz jest fajnie, bo możemy sobie zamówić porządne Wranglery do jazdy. Nigdy nie miałam klasycznych sztybletów, czy długich butów. Cztery lata temu jak jeździłam kucyki to dostałam używane traperki jeździeckie Mountain Horse i kocham je nad życie. Są to moje jedyne buty pasujące do klasycznych strzemion i jeżdżą ze mną na pokazy. Marzą mi się hiszpańskie buty do jazdy, ale na takie sobie jeszcze poczekam, bo nie jest to na obecną chwilę artykuł "pierwszej jeździeckiej potrzeby".

Ale do czego zmierzam.... To nie jest tak, że w domu była "bida z nędzą", a ja teraz malkontencę. Pamiętam jak dawno, dawno temu, w czasach cielęcych śmiałyśmy się ze "stajennych gwiazd", które przychodziły na pierwsze jazdy poubierane od stóp do głów w markowe ciuchy, z obowiązkowym palcatem w ręku. Rządził taki stereotyp, że im bardziej ktoś się stroi, tym ma mniej umiejętności. Po części to się sprawdzało. Normalnie jeździło się w czym się dało i na czym się dało.
 Teraz obserwuję, że świat idzie w drugą stronę - trzeba mieć wszystko zajebiste, bo inaczej zwracasz uwagę. Faktem jest, że teraz odzież jeździecka i sprzęt są łatwo dostępne i nie aż tak drogie, miło też popatrzeć na ładne siodła i pady dobrane pod kolor koszul. Ja jednak twierdzę, że nie powinniśmy dać się zwariować. Oczywiście bardzo bym chciała mieć zdobione koszule za miliony monet, ale jednocześnie wolę sama naklejać kryształki i tworzyć coś swojego. Taką filozofię "sprzedałam" już moim jeżdżącym dzieciakom. Jedynym elementem obowiązkowym, który muszą mieć własny to kask - zapis ubezpieczyciela. Reszta? Buty z porządną podeszwą, zakrywające kostkę, legginsy i krótka bluza lub kurtka, taka żebym widziała dosiad i plecy. Na początek wystarczy, dzieciaki szybko rosną i rodzice stopniowo dokupują im specjalną odzież i obuwie, a dwie moje uczennice wymieniają się między sobą. I to jest fajne.

Po prostu nie świrujmy...



Gringo - fetyszysta. W takich butach kiedyś uczyłam się skakać.

Moje obecne kowbojki. Druga para w życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz