Dzisiaj miałam ciekawą sytuację w małej stajni. Poszłam jak zwykle posprzątać i dać koniom jeść po południu. Przyjechała też młodzież i D. zapragnęła przelonżować Molly, dosyć potężną,"tinkeropodobną" klacz. Kątem oka obserwowałam co się dzieje na ujeżdżalni, ale niespecjalnie się interesowałam, gdyż miałam swoją robotę. Po jakichś 10 minutach widzę, że do D. dołączyła Gwiazda i razem próbują lonżować konia. Po chwili dołączyła B., stoją we trójkę przy koniu i nad czymś mocno debatują. Wieszałam akurat siatki z sianokiszonką u ogierów i nagle usłyszałam "Meg, czy możesz przyjść na chwilkę? Mamy problem".
No dobra, zostawiłam wszystko i poszłam przeklinając w duchu, że na pewno nie będę kobyły lonżować. Nie chcę, nie mam czasu, mam to w czterech literach - niepotrzebne skreślić. Dziewczyny patrzą na mnie i w końcu D. mówi "Bo Molly nie chce chodzić w prawą stronę", po czym zademonstrowała jak to klacz na każdą próbę zmiany strony reagowała położeniem uszu i natarciem na osobę lonżującą. A dziewczyny odskakiwały przed tym kopytnym taranem. Tłumaczę więc łopatologicznie, rysując kółko wokół siebie - "To jest moja strefa. Tutaj koń nie ma prawa wejść, a jak próbuje to go wypędzam". Patrzę na nie, one na mnie, w końcu D. wciska mi w ręce lonżę i bat i mówi "No, ale pokaż nam proszę...", a Gwiazda dodaje, że w końcu "Meg jest tutaj ekspertem od treningu koni". Może niektórym ego by spuchło po takim tekście, mnie to raczej zestresowało. Toć ekspertem jest Czarek, ja się tylko uczę od niego.
Nie cierpię parcianych lonży i jeszcze ten cholerny kawecan. Na dodatek koń jak szafa gdańska, znowu mi się wyrwie jak Tinker i tyle będzie z tej zabawy, że nadwyrężę znowu bark i nadgarstek, no ale dobra... Ruszyłam Molly najpierw na lewą stronę i próbowałam zmienić stronę na prawą, czyli tą problematyczną. Koń oczywiście uszy po sobie i idzie na mnie jak czołg. Przez ułamek sekundy adrenalina mi skoczyła i pomyślałam "trzeba spieprzać!!!", ale chyba wyszkolenie jest silniejsze od instynktu samozachowawczego, więc zrobiłam jedyną rzecz jaką w takich momentach można zastosować - ruszyłam z batem na kobyłę. Widocznie nikt wcześniej jej się nie postawił, bo poszła "świecą" w górę, po czym odskoczyła w bok...i ruszyła kłusem na prawą stronę. Zgasiłam ją do stępa i po kilku kółkach "zaprosiłam" w moją strefę. Nie było problemów, klacz okazała się zadziwiająco lekka na lonży. Dziewczyny uhahane, przybiegły do nas i pokazałam im jak, stopniując sygnały, mogą uzyskać ustąpienie konia, a potem na "miętkich" nogach zeszłam z ujeżdżalni.
Tak, to był sukces, ale ja dalej z mocnym zażenowaniem reaguję na takie sukcesy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz