niedziela, 30 grudnia 2018

Nasz przeciętny dzień

 Kilka razy dostaliśmy maile z zapytaniem jak wygląda nasz taki typowy dzień z końmi. Po pierwsze, żaden dzień nie jest "typowy", jeżeli trafi się tzw. nudny dzień, to jesteśmy szczęśliwi, bo to znaczy, że "przeżyliśmy" i obyło się bez niespodzianek.

 Jak już kiedyś wspominaliśmy, na obecną chwilę pracujemy z końmi na pół etatu, a właściwie 3/4 etatu, więc wszystko wygląda inaczej i właściwie nie ma czegoś takiego jak "dzień wolny od koni". Konie mają tzw. "dzień konia" gdy nie idą na trening, ale my wolnego od koni nie mamy.

Taki typowy poniedziałek zaczyna się dla Czarka o godzinie 3-4, gdy wyjeżdża rano do pracy. Ja wstaję o 5.20, lub 6, w zależności od tego, czy rano sprzątam padoki. Jeżeli sprzątam, to jestem w stajni od mniej więcej 6.10. Karmię wtedy wszystkie konie gdyż groom przyjeżdża o 6.30 i wtedy konsultujemy co trzeba dzisiaj zrobić, kto zgubił podkowę i który koń potrzebuje zmiany derki. Potem wypuszczam Gringo i Beanie na padok, sprzątam boksy i ogarniam naszą część stajni. Około 7.30 wracam do domu, szykuję się do pracy i ogarniam chałupę. O 8 wychodzę z domu. Mam to szczęście, że mam dosyć elastyczne godziny pracy, zakład graniczy ze stajnią, a także praca etatowa jest również moją drugą pasją, bo zajmuję się roślinami.
 O godzinie 9 centrum ogrodnicze rozpoczyna pracę. W międzyczasie informuję Tash czego brakuje w paszarni i jak wygląda kwestia wywozu gnoju, itp., odbieram wiadomości od pensjonariuszy i rezerwuję zajęcia dla dzieci. W zależności od pogody wyskakuję z pracy około 13-tej, żeby ściągnąć nasze konie i ewentualnie Beriego, albo Czarek ściąga jeżeli wraca wcześniej.
 Czarek zazwyczaj jest już w domu około godziny 14.30, szybko coś przegryza i idzie porobić coś w stajni. Ja wracam do domu średnio około 16.30, czasami wcześniej i wtedy zazwyczaj dołączam do Czarka w stajni. Ściągamy resztę koni, karmimy i wydajemy siano na padoki, a potem nasze konie wychodzą na trening, albo prowadzę zajęcia z dziećmi. Kończymy dzień w stajni po godzinie 19-tej. Środy, czwartki i piątki wyglądają podobnie.

Wtorki już wyglądają inaczej gdyż jest to "mój dzień" w stajni. Zaczynam zazwyczaj przed 7 i ogarniam cały yard mniej więcej do godziny 9.45. Potem często mam zajęcia z dziećmi, albo jeżdżę z Tash. Czasami po stajni mam od razu wolne, więc przełażę wtedy przez płot na centrum ogrodnicze w celach towarzyskich i żeby sprawdzić pocztę.
 Zdarza się, że w pracy, w moim sektorze jest nowy pracownik do przyuczenia albo z różnych przyczyn nie ma pracownika wcale, wtedy zaczynam w stajni o godzinie 5 rano, kończę po 7 i na 8 idę jeszcze do pracy. Tylko w taki dzień kończę pracę o 14-tej i mam chwilę do mniej więcej 16-tej, żeby odsapnąć i dopiero potem idziemy z Czarkiem ściągnąć konie jak co wieczór.

Weekendy za to należą do Czarka i to on ogarnia wtedy stajnię. W sobotę daje mi to szansę na wyspanie się, a potem około 9-tej dołączam do Czarka w stajni. Wspólnie kończymy około 10-11tej w zależności od tego kto się kręci koło nas. Trzeba pamiętać, że weekendy to również boom towarzyski zwłaszcza gdy jest ładna pogoda :D

Tak to na obecną chwilę wygląda nasz tydzień. Oczywiście wszystko zależy od pogody i pory roku np. podczas fali upałów konie wychodziły na noc na pastwiska.

 Pewnie zauważyliście mój poranny filmik na Facebooku. Wyszło to całkiem nieźle, więc będziemy to traktować jako uzupełnienie bloga. Czasami bardzo chcę coś przekazać, ale nie mogę tego szybko napisać, więc nagranie relacji jest całkiem niezłym rozwiązaniem.

I jak zwykle jeżeli macie jakieś pytania, czy uwagi, to zapraszamy do kontaktu przez naszego fan pejdża. :)

sobota, 6 października 2018

Działo się i dzieje się nadal

 Tak jak już wspominaliśmy na naszym fan pejdżu, prawie dwa miesiące temu zdecydowaliśmy się zalegalizować nasz związek. To znaczy zdecydowani byliśmy już wcześniej, jednak w sierpniu odbyło się to wspaniałe wydarzenie.




Przygotowania rozpoczęliśmy na rok na przód, ale muszę powiedzieć, że całe to planowanie kosztowało mnie zwłaszcza masę stresu. Szczególnie, że ślub i skromne wesele było robione metodą "zrób to sam" czy jak to Anglicy mówią - DIY. Dzięki temu wszystko było dokładnie tak jak chcieliśmy, przy dosyć niskich kosztach.
 Poszło dobrze, było fajnie, odpoczęliśmy już i wróciliśmy do względnej normalności.

 W międzyczasie kontynuowaliśmy pracę z naszymi końmi, pracę w stajni no i oczywiście próby do pokazów. Nie było łatwo, zwłaszcza że po upierdliwej zimie nastało upierdliwe lato z falą upałów. Spaliło pastwiska równo, a dostawcy mieli problem z sianem. Do tego doszły przerwy w dostawie wody i ostrzeżenia od Southern water, żeby przestawić się na tryb "oszczędzanie".
 Jeden pokaz odwołano właśnie ze względu na upały (trochę odetchnęłam gdyż był on zaplanowany na jakiś tydzień przed ślubem).

  Najbardziej podobała nam się praca przy dwudniowym pokazie na targach rolniczych w Ardingly, gdzie Natasha i Pete pokazywali pracę z garrochą i jazdę w stylu hiszpańskim (więcej o tego typu pokazach pisałam tutaj). Przez te dwa dni podróżował też z nami odratowany pisklak nazwany Jack Sparrow, który później okazał się nie wróblem, a rudzikiem. Mieliśmy z nim dużo radości.







Brackley Community Carnival
Jack Sparrow


 A ostatnio? Ostatnio zdecydowaliśmy się na rozdzielenie naszych rumaków. Gringo najpierw spędził tydzień na padoku sąsiadującym z wałachami, a potem poszedł do stada, a Beanie od razu została puszczona z klaczami - Star i Megan. Pierwsze trzy dni były pełne wrzasków i stresu, ale na obecną chwilę możemy stwierdzić, że to była dobra decyzja. Beanie uspokoiła się, "ustawiona" przez starsze koleżanki, a Gringo ma kilku kumpli w różnym wieku, więc nie jest z żadnym koniem "sklejony" i nie stresuje się już przy sprowadzaniu do stajni i wyprowadzaniu bez "swojej" klaczy. Nie mamy też problemu z odłączaniem ich od stada. Tak jak poprzednio chętnie przychodzą na wołanie o dowolnej porze dnia.

 Poza tym wszyscy (cały nasz team) mamy dużo planów na przyszły rok i już teraz ciężko pracujemy, żeby je zrealizować. Nie jest łatwo, powiedziałabym, że czasami chciałoby się rzucić wszystko w cholerę i "wyjechać w Bieszczady" (albo do Szkocji), ale podobno w tym wszystkim chodzi o to, żeby "gonić króliczka":D. Na razie o tym wszystkim cicho sza!

wtorek, 18 września 2018

Szkółka jeździecka w Anglii - FAQ

 Obiecaliśmy napisać o zakładaniu szkoły jazdy na obczyźnie już bardzo dawno temu. W końcu po długich bojach zdołaliśmy złożyć całość do kupy. Zapraszamy do lektury.

Wyobraźmy sobie, że mamy już yard, mamy też konie - wydzierżawione lub własne, i mamy ochotę otworzyć szkołę jazdy lub stajnię pensjonatową z lekcjami jazdy na własnych koniach. Przejdźmy zatem do pytań i odpowiedzi.

1.Czy każdy koniarz może otworzyć szkółkę jazdy?

No nie. Trzeba mieć udokumentowane doświadczenie w prowadzeniu jazd lub/oraz uprawnienia BHSI, UKCC przynajmniej level 2, BHS przynajmniej PTT lub podobne ORAZ udokumentowane doświadczenie w prowadzeniu stajni pensjonatowej. Zazwyczaj trzeba się cofnąć minimum 5 lat i wygrzebać wszystkie referencje z tego okresu.
Na jeden yard powinna przypadać przynajmniej jedna osoba z uprawnieniami. Tash, jako szefowa, była najwięcej maglowana, ale ja też musiałam przedstawić swoje CV. 


2. Gdzie muszę zgłosić chęć otwarcia takiego yardu?

Do lokalnego council'u czyli urzędu hrabstwa, a oni zadecydują czy mogą udzielić tzw. planning permission for equestrian business czyli pozwolenia na prowadzenie biznesu związanego z jeździectwem, oraz zdecydują czy mogą przyznać licencję. Oczywiście wszystko kosztuje, więc taka licencja to koszt rzędu 1000 funtów + opłaty urzędowe. Taka licencja jest ważna rok, czyli co roku trzeba ją odnawiać. Zauważyłyśmy z Tash, że przy odnawianiu weterynarz robiący nam check out był jakby milszy.

3. Co się dzieje podczas sprawdzania stajni i koni?

Przyjeżdża weterynarz - urzędnik i ogląda cały yard kładąc nacisk na odpowiednie oznaczenia wyjść ewakuacyjnych, gaśnice, tabliczki z planem ewakuacji w razie pożaru np. w jakiej kolejności wypuszczać konie i gdzie, sprawdza ujeżdżalnię, rzuca okiem na padoki, ogląda boksy pod kątem dostępu do wody i jedzenia. Następnie ogląda konie, które mają pracować w szkółce, sprawdza ogólny wygląd i stan zdrowia, robi próby zgięciowe i notuje wiek konia, rasę i zakres pracy jaką zwierze ma wykonywać i sprawdza paszporty (szczepienia, odrobaczenia, itp). Również notuje ile koni pozostaje w pensjonacie.
Potem następuje sprawdzenie sprzętu i ogólne "podchwytliwe" pytania np. zapytał Tash czy posiada kilka boksów odseparowanych od stajni na wypadek zołzy (strangles) lub innych przypadków zakaźnych, wymagających kwarantanny (tak, posiadamy dwa takie boksy, oddalone od głównych zabudowań).




A to jest dokument identyfikacyjny konia szkółkowego.



4. Czy muszę być ubezpieczony, żeby prowadzić szkółkę jazdy?

Musisz mieć ubezpieczenie, żeby w ogóle zgłosić się po licencję. Nazywa się to liability insurance i chroni cię na wypadek gdy ktoś zostanie poturbowany podczas zajęć na koniach szkółkowych. Trochę inaczej jest gdy uczysz kogoś na jego własnym lub dzierżawionym koniu, ale sens ten sam.
W każdym razie bez tego nie ma mowy o czymkolwiek. Gdy uczę dzieciaki, jestem ubezpieczona przez stajnię, dodatkowo mam osobiste ubezpieczenie od BHS i jeszcze na dokładkę "moje" dzieciaki też mają swoje osobiste ubezpieczenia. Ubezpieczenia indywidualne nie są drogie i polecamy je wszystkim kursantom na wszelki wypadek.

5. Czy na serio muszę mieć licencję, żeby uczyć na swoich koniach?

Jeśli chcesz prowadzić szkółkę "na czarno" to życzę szczęścia i więcej rozumu, gdyż branie się za to bez licencji może skutkować grzywną do 1000 funtów lub bezwzględnym pozbawieniem wolności na okres do 3 miesięcy. Czyli można pójść do paki. Oprócz tego można dostać zakaz prowadzenia biznesu związanego z końmi.

6. Posiadam odpowiednie uprawnienia, doświadczenie i pracuję już jako "freelance instructor", czy mogę prowadzić własną szkółkę jazdy?

Nie. W dalszym ciągu musisz mieć odpowiednie miejsce do prowadzenia jazd i sprawdzone konie, a to wszystko przy aprobacie urzędu hrabstwa. Nie da się tego obejść.








Podsumowując, żeby zacząć trzeba mieć trochę oszczędności "na start", dużo cierpliwości, doświadczenia i ciężko pracować. Tutaj nie ma drogi "na skróty".

Kilka mitów na deser:

1. Każda stajnia z licencją jest pod kuratelą BHS.

Nie, tak samo jak w Polsce nie każda stajnia jest klubem PZJ. Oni mają oddzielne wytyczne.

2. Szkółki udostępniają kaski do jazdy.

Wcale nie. Zależy to od rodzaju ubezpieczenia. My np. nie udostępniamy, każdy kursant ma obowiązek zaopatrzyć się we własny kask. Dodatkowo BHS ma własne wytyczne co do kasków, kamizelek i butów.

3. Każdy może przyjść na lekcję.

Nie. Jest limit wagowy. U nas jest do 70kg, a w Anglii ogólnie jeździec razem z rzędem powinien ważyć do 10% wagi ciała konia i zaczęli to sprawdzać m.in. na zawodach. Dla odmiany w USA jest to 20%, a w Polsce w ogóle nie spotkałam się z takimi limitami (a powinny być, bo powyżej pewnego limitu to już znęcanie się nad zwierzęciem).







poniedziałek, 5 marca 2018

Atak zimy

 Zaczęło się niewinnie, bo poprószył śnieżek i zaraz sobie stopniał. Fakt, złapał mróz, ale można było wytrzymać. Śmiałam się nawet, że tutejsza zima nie umywa się do polskiej. "Bestia ze Wschodu", hłe, hłe hłe.
 W ostatni czwartek przestałam się śmiać...

 Przyszłam jak zwykle rano do stajni i odkryłam pierwszy zonk! Brak wody. Rury doszczętnie zamroziło, łącznie z tymi w łazience i kuchni. Poidła w boksach nie działają, na padokach to już w ogóle, a śnieg sypie i wiatr zawiewa. Całe szczęście, że Czarek był w domu, bo zdołał przywieźć mi "zza płota" wodę w beczce (którą napełniał u nas w łazience przy pomocy prysznica). Dzięki temu mogłam ponalewać wody koniom, które zostały w boksach.
 Potem przyjechał Pete z Helen i podjęli próby rozmrażania rur i bojlera poprzez włączenie ogrzewania wszędzie gdzie się dało. Niestety nie było szans, gdyż wiatr skutecznie obniżał temperaturę.

 Po południu było jeszcze gorzej, więc została podjęta decyzja, że wszystkie konie schodzą do boksów. Pete znalazł działający kran przy domu landlorda i woził wodę w beczkach, najpierw samochodem, ale potem musiał już w taczce. Śnieg cały czas sypał i po prostu dojazdówki do posesji stały się nieprzejezdne.
 Następnego dnia cały kraj stanął... Ja miałam wolne, a Czarka przed siódmą rano zawrócili z trasy do domu.

 I powiem wam wszystkim szczerze, że w czwartek rano rozpłakałam się na tym mrozie z bezsilności. W Polsce przy -20 nigdy nie miałam sytuacji, że nam rury zamarzły, czy nie było wody w stajni. Wiadomo było, że przyjdzie zima i wiadomo było jak się do niej przygotować. Pracowało się normalnie, bez jakichś specjalnych dramatów.
 Tutaj taka prawdziwa zima przychodzi raz na 5-6 lat i nie ma żadnej prewencji! Bardziej opłaca się zatrzymać cały kraj na tydzień niż utrzymywać pługi, czy kłaść rury w ziemi. Tak, też się kiedyś śmiałam z Anglików i byłam takim hejterem.


 A teraz nie było mi do śmiechu gdy walczyłam z brakiem wody, zamarzającymi poidłami, gdy zarzucałam dodatkowe derki na starsze konie, nieprzyzwyczajone do takiej pogody.  Nie śmiałam się też gdy próbowałam chociaż odrobinę zatrzymać ciepło w stajni i zamykałam wszystkie górne wrota, które tylko mogłam, a michy z żarciem zawijałam w derki, żeby nie zamarzało. Najgorszy był ten silny wiatr.

 Jakoś tak w sobotę wróciła normalna angielska zima, czyli wilgotno, +8 stopni i "czasem słońce, czasem deszcz". W stajni wszyscy świętowali, że rury odmarzły i mamy wodę.


 Potraktowaliśmy to wszystko jako nauczkę, m.in. że nie należy być burakiem i śmiać się, że ktoś jest "nieprzystosowany"...
















wtorek, 13 lutego 2018

Proza życia


 Pogoda przestałą nas rozpieszczać.
Dzieciaki zaczęły wczoraj tygodniowe ferie, ale ponieważ leje, to akurat dzisiaj nie mam jazd i mogę chwilę poleniuchować. Rano zaczęło się nawet fajnie, wschód słońca był piękny, a potem wszystko się popsuło. Wypuściłam nasze "maluchy" bez derek i wkrótce tego pożałowałam. Musiałam ściągnąć całe towarzystwo do stajni zwłaszcza, że oko Gringa jest jeszcze nie do końca zagojone. Beriego przy okazji też ściągnęłam gdyż "stary ogr" nie lubi jak jest wietrznie i deszczowo.

A co się stało z okiem Gringa? Trywialna rzecz. Wsadzał ryjek w zarośla, codziennie musieliśmy wyplątywać mu osty z grzywy, aż w końcu wsadził o jeden raz za bardzo i ukłuł się w oko. Dokładniej to zrobił mu się taki mały zastrzał przy dolnej powiece. Nie jest to specjalnie oryginalny czy trudny przypadek, ale wymagał interwencji weterynarza. Dodatkowo jeszcze tego dnia w stajni był dentysta, więc byłam podwójnie zmęczona, ubłocona i sina z zimna.
 Wet przyjechał, obejrzał oko i zostawił kropelki. Potem przyszedł mailem rachunek, który nieźle nas rozbawił. Nie z powodu kwoty - to akurat nigdy nie jest śmieszne. Mianowicie na fakturze było napisane m.in. tyle za kropelki, tyle za kontrast i tyle za UDZIELONĄ PORADĘ, ŻEBY KOŃ WYCHODZIŁ W MASCE NA PADOK. Teraz w stajni wszyscy mają niezłą bekę i jak rano pytam czy ktoś zna dzisiejszą prognozę pogody, to odpowiadają mi, że za 30 funtów + VAT mogą mi udzielić konsultacji na temat derkowania. Przynajmniej jest śmiesznie.

 Śmiesznie jest też przy wyprowadzaniu i sprowadzaniu. Gringo teraz źle widzi na lewe oko, a ja dla odmiany mam od prawie dwóch lat uszkodzony błędnik. Biorę leki łagodzące objawy, ale i tak zdarza się, że się czasem "zatoczę", zwłaszcza przy wietrznej pogodzie. "Zataczam" się zwykle po lewej stronie i Gringo jest nauczony, że jak "pani" straci równowagę i złapie się grzywy, to trzeba opuścić głowę i się zatrzymać, a potem powoli i spokojnie ruszyć. Ogólnie nauczył się przenosić ciężar w taki sposób, żebym mogła się o niego oprzeć. A teraz można się z nas śmiać, że "prowadził ślepy kulawego". Chociaż dzisiaj dla odmiany wspierałam się częściowo na Beanie i całkiem nieźle nam to wychodziło.

 A co do mojego błędnika... jest śmiesznie. Wyobraźcie sobie permanentne połączenie choroby morskiej z kacem i upojeniem alkoholowym jednocześnie (tylko bez radosnej fazy) - tak było na samym początku. Nie wiadomo skąd przyszło, podejrzewali wirusowe zapalenie błędnika, które doprowadziło do uszkodzeń m.in. słuchu. Chciałam być aktywna tak jak kiedyś, jeździłam na rowerze do pracy (glebiłam z tego roweru kilka razy). Szybko po pierwszej diagnozie wróciłam w siodło i glebiłam przy wsiadaniu i zsiadaniu, a podczas jazdy miałam problem z balansem. W takim stanie występowałam podczas pokazu King's Bromley Show. Dawałam radę, ale byłam wtedy na silnych lekach, które dodatkowo działały usypiająco. Wpadałam w stany depresyjne, każdy "atak" zgłaszałam lekarzom i wyłam w gabinecie, żeby mi pomogli. Niestety nie bardzo potrafili, za każdym razem chcieli mnie wysłać na L4. Zwolnienie? A konie? A stajnia? To nie mogło się udać, chociaż i tak musiałam zwolnić tempo. 
 Dopiero od niedawna jestem w trakcie nowej terapii, która powoli zaczyna działać.
 Dlaczego to wszystko piszę? Tak w sumie to zawsze słyszałam o ludziach, którzy po różnych wypadkach, czy operacjach wracają do swoich aktywności. Szanowałam ich, ale w sumie to nie zastanawiałam się głębiej nad tym wszystkim, puki sama nie musiałam przejść przez coś podobnego.
 A teraz czuję, że w sumie to udało mi się oswoić moje problemy...

Pointy nie będzie :)