piątek, 25 października 2013

Wizyta dentysty i Mischief w terenie

Przez ostatnie noce nawiedziły nas ulewy jak i również burze. Ujeżdżalnię totalnie nam zalało, ale w gruncie rzeczy największy kłopot miał Czarek, gdyż ja właściwie na razie nie potrzebuję z niej korzystać. Jeśli tylko kuc nie jest mokry to zabieram go w teren.

Wczoraj była dobra pogoda do tego, więc pojechaliśmy. Chciałam sprawdzić jedną trasę jeździecką w pobliżu Kings Somborne, ale nie wiem czy jeszcze tam pojadę. Strasznie mi się dłużyła jazda asfaltówką zanim w ogóle dotarłam do docelowej ścieżki. Poza tym kuc strasznie się zbulwersował gdy musiał zjeżdżać z jednego wzgórza i wjeżdżać na kolejne. Jak na swój pierwszy teren zachowywał się bez zarzutu, ale nie może być kolorowo. 

W drodze powrotnej pokazał, że potrafi zachowywać się zgodnie ze swoim imieniem. W końcu Mischief znaczy tyle co Psotnik, Rozrabiaka. Gdy wracając mijaliśmy sąsiednią stajnię, kuc zaczął rżeć jak opętany...i nie przestał póki nie dotarliśmy do domu. Nic specjalnego nie robił poza tym, że darł paszczę jakbym go obdzierała ze skóry. Było to wystarczająco denerwujące zwłaszcza, że zagłuszał moje własne myśli. Nie pomagało moje "ciiiiiicho, ciiichooo, szszszszsz!", ani nawet "ZAMKNIESZ SIĘ WRESZCIE?!". 
 Miałam niezłego cykora przejeżdżając obok domostw, gdyż Anglicy bywają troszeczkę przeczuleni na punkcie dobra zwierząt. Przemknęło mi przez myśl, że zaraz ktoś zadzwoni po RSPCA, albo innych animalsów. Przestał wrzeszczeć jak zatrzymaliśmy się pod naszą stajnią. Następnym razem jadę do bliższej ścieżki jeździeckiej - na szczęście mam tutaj wiele malowniczych tras do wyboru.



Dwa dni temu zawitał do nas dentysta koński, zresztą bardzo ciekawy człowiek. Facet jest też muzykiem i również hoduje konie, andaluzy, a jego żona nawet startowała w różnych zawodach hiszpańskiej szkoły jazdy. Jednak ujął nas tym, że o końskich zębach i swojej pracy potrafi opowiadać z niesamowitą pasją, a kontrole przeprowadzał nie używając żadnych "głupich jasiów" czy innych znieczulaczy. Gość ma po prostu niesłychaną rękę do koni i umie opowiadać, tłumaczyć. Sporo się nauczyliśmy, między innymi o działaniu wędzidła na zęby i o tym jaki wpływ na zęby ma delikatna, stabilna ręka. 

sobota, 12 października 2013

"Szwendacze" - Ruiny opactwa Titchfield, Fahrem

Tym razem trafiliśmy do opactwa Titchfield w Fahrem, a żeby było zabawniej to przez dłuższy czas mieszkaliśmy w pobliżu tego miejsca, a nigdy się tam nie wybraliśmy. Dopiero dzisiaj zorientowaliśmy się, że to te same ruiny, które fotografowałam rok temu z padoków. Pogoda dopisała i tym razem.

Titchfield Abbey jest zdecydowanie lepiej zachowane niż Netley Abbey, gdzie byliśmy poprzednio, ale niestety po samym kościele zostały już tylko fundamenty.
 Opactwo pod wezwaniem Świętej Marii i Jana Ewangelisty zostało założone w 1232 roku przez Piotra des Roches, biskupa Winchesteru, dla zakonu Norbertanów. Pełna nazwa zgromadzenia brzmi Kanonicy Regularni Zakonu Premonstratensów. Sam zakon został założony w roku 1120 przez św. Norberta z Xanten w miejscowości Premontre koło Laonu we Francji. Oparty jest na regule św. Augustyna z Hippony, który uważany był za duchowego przodka protestantyzmu. Nie będę tutaj opisywać poglądów św. Augustyna powiem tylko, że uznawał on równość kobiety i mężczyzny, oraz skłaniał się ku manicheizmowi - uważał m.in., że drogą do wyzwolenia spod wpływu zła jest poznanie. Polecam zgłębić temat...

A wracając do naszego szwendania się...

Kanonicy żyli wspólnie przestrzegając ślubów czystości, ale byli również zaangażowani w szerszej społeczności jako głosiciele Ewangelii. Z 14 lub 15 mieszkających tutaj zakonników, dwaj służyli jako wikariusze w pobliskich kościołach parafialnych. Byli znani z noszenia białych habitów dlatego też nazywano ich również "białymi kanonikami. Dnie spędzali na czytaniu ksiąg i organizowaniu Mszy w kościele klasztornym.

Opactwo było w ​​posiadaniu wielu tysięcy hektarów ziemi i miało swoje własne budynki gospodarcze oraz szereg stawów rybnych. Titchfield było dobrym przystankiem w przypadku podróży na kontynent, a król Henryk V zatrzymał się tam przed wyruszeniem na podbój Francji.

Po rozwiązaniu klasztorów, majątek przeszedł w 1537 roku w ręce Thomas'a Wriothesley'a, pierwszego hrabiego Southampton. Po1542 roku przekształcił zabudowania klasztorne w rezydencję zwaną House Place. Wśród jego znamienitych gości byli Edward VI, Elżbieta I i Karol I z małżonką, królową Henriettą Marią.
 Hrabia Wriothesley  przekształcił opactwo w zupełnie nową siedzibę, wykorzystując wiele budynków klasztornych. Duża brama wjazdowa została wybudowana w poprzek nawy kościoła klasztornego. Przylegała do niej portiernia, a powyżej mieściło się mieszkanie odźwiernego. 18-wieczny plan sugeruje, że to pomieszczenie było później używane jako mały teatr. Bardzo możliwe, że to właśnie tam odbyły się pierwsze przedstawienia sztuk Szekspira (więcej o tym w dalszej części). Kilka dużych okien kościelnych zostało odbudowanych jako murowane kominki, schody i wieże narożne zostały podwyższone i zwieńczone blankami. W klasztorze zachowała się też jedna z najlepszych kolekcji płytek podłogowych w południowej Anglii. Płytki zostały wykonane przez odciśnięcie drewnianego stempla w mokrej glinie. Glinkę zalano białą cieczą wypełniając zagłębienia, a nadmiar zeskrobano formując wzór. Płyty zostały następnie pokryte szkliwem ołowiu i wypalone w piecu. Łaciński napis na jednym z chodników był skierowany do zakonników idących do refektarza na posiłki, a w tłumaczeniu oznaczał: "Zanim zasiądziesz do mięsa na stole przede wszystkim wspomnij biednych".

Wejście główne (dawna nawa)

Zachowane płytki podłogowe

Kominek


Trzeci hrabia Southampton był patronem Williama Szekspira i uważa się, że niektóre sztuki Szekspira po raz pierwszy zagrano tutaj. Rezydencja House Place przetrwała do roku 1781, kiedy większość budynków rozebrano z powodu zapotrzebowania na kamień. Na początku XX wieku wykopaliska archeologiczne pomogły wyjaśnić układ budynków klasztornych, a plan opactwa jest oznaczony na ziemi.














środa, 9 października 2013

Robimy postępy...

Dzisiaj wyjątkowo leżymy chorzy. Jakiś wirus się przypałętał, a wczorajszy dzień był nieco męczący.

Wczoraj nie jeździłam na Drifterze, za to wsiadła nasza zleceniodawczyni. Stwierdziła, że dotychczas wykonałam dobrą robotę i kuc progresuje. Została do poprawienia jedna rzecz i niestety będzie to żmudna praca od podstaw. Właścicielka kuca, 14-letnia dziewczynka, miała nawyk trzymania mocno "w garści" wodze od prawej strony i kuc przy jeździe w lewo opiera się na wędzidle po stronie prawej. To takie głupie uczucie, jakby opierał się o wędzidło prawy "kącik", przez co na lewej wodzy powstaje luz. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałam i brzmi to trochę jakby wbrew logice. Jednym słowem wracamy do pracy na halterze i powoli gimnastykujemy lewą stronę, a w siodle dajemy luźną wodzę i pozwalamy rękom "pracować" w rytmie kroków kuca, żeby w końcu rozluźnił się i wyprostował.

Za to drugi kuc Mischief wczoraj po raz pierwszy pojechał ze mną w teren. Najpierw poszliśmy na piechotę, ale wróciłam już w siodle. Zachował się bez zarzutu i nawet zaskoczył mnie idąc w ustawieniu na luźnej wodzy. Trochę się tylko boczył na pieńki i pod koniec nie chciał się zatrzymać do zsiadania. Trzeba popracować nad wsiadaniem i zsiadaniem w terenie.


Czarkowi też się wiedzie. Jego podopieczna, Domingo już kłusuje z jeźdźcem na grzbiecie, jeszcze na halterze, ale przyjęła już wędzidło bez fochów. Klacz jest bardzo chętna do ruchu, nie trzeba jej popędzać.
Kolejna "dziewczyna", Obi, przyjęła już siodło i można ją już siodłać w stajni. Wprawdzie wczoraj strzeliła lekkiego focha i podskoczyła kilka razy, ale na treningu wszystko było w porządku. Stała grzecznie gdy Czarek wkładał nogę w strzemię.

Na bieżąco są też kręcone filmiki z naszych postępów. Są potrzebne do aktualizacji strony internetowej. Wkrótce też zostaną wydrukowane ulotki i zacznie się walka o klienta.

Mam nadzieję, że się uda...

piątek, 4 października 2013

Dostałam w kość...

Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo da mi się we znaki...kuc. Drifter nie jest koniem narowistym, nie miewa odpałów, ale...no właśnie.
 Ostatnim "koniem-profesorem" był dla mnie ogier Czarka, Hint Shabo, teraz kiedy przesiadłam się znowu w siodło klasyczne trafiłam na doświadczonego zawodniczo kuca.

Na początku nic nie zapowiadało "nieszczęścia", ot nieco leniwy mikrus mi się trafił. Dopiero gdy z polecenia właścicielki przesiadłam się w siodło klasyczne, zaczęła się jazda. Zlewanie tematu, nie wyjeżdżanie narożników, płoszenie się i próby wynoszenia mnie były na porządku dziennym. Do tego na początku nie czułam się zbyt komfortowo w siodle klasycznym zwłaszcza, że "służbowe" siodło jest usytuowane nie na czapraku jak to zwykle bywa, ale na specjalnych panelach. Ponoć lepsze dla konia, ale jeździec musi się przyzwyczaić. W każdym razie ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem zaciskania zębów i załamywania rąk. Dzisiaj dopiero nastąpił niewielki przełom. Złowieszczy mikrus ustąpił i zaczął się uginać na prawą stronę.

A tak w ogóle to nie polecam jazdy w siodle angielskim w dżinsach...na początku popełniłam ten błąd. Bolało...


Światełkiem w tunelu jest dla mnie inny kuc - Mischief. Układany przeze mnie od zera, z początku miewał dziwne zajawki. Na przykład płoszył się na dźwięk wydawany ustnie, a imitujący "pierdzenie". No to, żeby go odczulić musiałam prowadzać go po ujeżdżalni i "popierdywać". Z jakiegoś powodu wzbudzało to ogromną radość zgromadzonej gawiedzi...
 Jednak przyznać trzeba, że kuc szybko się uczy, jest chętny do pracy i zadziwiająco elastyczny. Oczami wyobraźni już widzę dzieciaki startujące na nim w western trail...


niedziela, 29 września 2013

"Szwendacze" - Ruiny opactwa w Netley

Postanowiliśmy w końcu zacząć coś niecoś więcej zwiedzać, a ja dodatkowo mam fioła na punkcie zamków, ruin, parków i innych takich dziwnych, zarośniętych miejsc. Zaczęłam szperać w sieci i zaplanowałam odwiedzenie większości takich miejsc w hrabstwie Hampshire i jednocześnie utworzyć cały cykl takich wypraw.

Na pierwszy ogień poszły magiczne ruiny, które odnalazłam jedyne 6 mil od naszego miejsca zamieszkania.
Netley Abbey jest zniszczonym późno średniowiecznym klasztorem umiejscowionym w wiosce Netley blisko Southampton.Opactwo zostało założone w 1239 jako dom dla mnichów z zakonu Cystersów.  Opactwo Netley nigdy nie było bogate, ani nie było znane z żadnych wpływowych uczonych, ani duchownych, a o jego 300-letniej historii było cicho, to mnisi byli najbardziej znani ze swojej hojności i gościnności oferowanej podróżnym i żeglarzom.

Codziennie rano mnisi zaczynali dzień od lektury rozdziału z reguł świętego Benedykta, określających zasady życia zakonnego. Zakon Cystersów został założony w 1098 z konkretnym zamiarem ścisłego przestrzegania niniejszych zasad. Zgodnie z nimi, życie zakonne było bardzo proste, oparte na dziennych rutynowych pracach, nauce i modlitwie. W nocy, mnisi spali w dużym dormitorium. Cystersi odrzucił wszystkie źródła luksusu i bogactwa. Nosili niebarwione grube wełniane habity, co doprowadziło do ich popularnej nazwy - "białych mnichów". Przestrzegali też ściśle diety wegetariańskiej i reguly milczenia. Żeby trzymać się z dala od pokus doczesnego świata opactwa cysterskie powstawały na odludziach. Choć trudno to sobie wyobrazić dzisiaj, Netley było kiedyś takim odizolowanym miejscem, w dużej mierze otoczonym gęstym lasem i wrzosowiskami.

W 1536 opactwo zostało zamknięte przez Henryka VIII, a budynek został przekształcony w rezydencji William'a Paulet'a, zamożnego polityka z dynastii Tudorów.Klasztor był wykorzystywany jako dom aż do początku XVIII wieku, po czym został opuszczony i częściowo zniszczony, a jego budulec przeznaczono na materiały budowlane. Następnie ruiny stał się atrakcją turystyczną, oraz dostarczały inspiracji poetom i artystom ruchu romantycznego.  Liczne pozostałości składają się z kościoła, budynków klasztornych, domu opata, i fragmentów pozostałych po rezydencji. Netley Abbey jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych klasztorów cysterskich w południowej Anglii.

Goście mogą obecnie zwiedzać pozostałe na swoich miejscach mury kościoła i budynków klasztornych na oraz dom opata. Niewiele pozostało z rezydencji po rozbiórce poza południowym skrzydłem, fundamentami oraz pozostałościami po ogrodach. W większości miejsc ściany sięgają do pierwotnej wysokości.Zakrystia / biblioteki, kaplica, skarbiec i niższe piętro domu opata nadal mają nienaruszone sklepienia.

Na przestrzeni lat wokół opactwa wyrosło kilka legend, może to poświadczyć Walter Taylor, budowniczy zakontraktowany do zburzenia kościoła. Legenda głosi, że przed rozpoczęciem pracy miał sen, że zostanie ukarany, jeśli popełnił świętokradztwo, uszkadzając budynek. Opactwo jest też domem dla dwóch duchów. Pierwszym jest mnich, który ukazuje się jako biała postać, a drugim jest podobno były opat jawiący się jako figura czarna.

Plan opactwa

Wejście główne

Pozostałości pomieszczenia, w którym mnisi rozpoczynali dzień od lektury reguł św. Benedykta

Pozostałości umywalni. We wnękach mnisi myli ręce przed jedzeniem i modlitwami.

U góry znajdowało się wejście do dormitoriów

Dziedziniec

Widok od strony domu opata

Główne wejście do kościoła

Nawa główna

Boczne wejście do kościoła


Zakrystia i biblioteka

Domek opata

Główne pomieszczenie w domu opata

Na tyłach domu opata

niedziela, 8 września 2013

Fredek "z fabryki kredek" i Obi...


Przekroczyliśmy liczbę 3000 odsłon z czego jesteśmy bardzo dumni. Dzię - ku - je - my!

Trafił nam się egzemplarz wybitnie trudny. Ośmioletni wałach, zupełnie surowy, którego jedynym życiowym wysiłkiem było sprawdzanie czy ktoś nie ma dla niego jakiegoś smakołyka. W gruncie rzeczy tak naszym prywatnym zdaniem ośmioletnie konie są już zbyt dojrzałe na układanie "od zera", no ale trzeba było spróbować. No i się nielicho zdziwiliśmy, a Freddy dał nam do wiwatu....


Wyobraźcie sobie trzy lub czterolatka, który nie dostaje ulubionej zabawki/cukierka. Co robi taki dzieciak? Najpierw sprawdza, bo może jednak za chwilę dostanie, potem zaczyna się płacz, histeria i tupanie nogami. Porównywalne atrakcje zafundował nam nasz Freddy. Podczas pierwszego połączenia podchodził do Czarka dwa razy, ale gdy zauważył, że marchewek nie będzie stwierdził, że nie ma o czym gadać i przez niemal bite 1.5 godziny nie dawał do siebie podejść.
 Na drugi dzień nawet dał sobie założyć siodło, ale za to kolejnego dnia...zaczęła się dzika histeria. Nagle siodło jest be i fuj, round-pen jest miejscem tortur, a poza tym nie dają smakołyków. Mało tego, zburzyli dotychczasowy światopogląd konia bimbającego na wszystko.



 Zastanawialiśmy się bardzo długo co począć z tym delikwentem i wpadliśmy w końcu na pomysł "posadzenia go na karnego jeżyka". Podczas treningu Czarek po prostu zignorował wszystkie fochy i histerie wałacha. Freddy najpierw biegał w kółko jak pokręcony, a potem dostał świra. No przecież jak tak można! Nie dają smakołyków, a teraz na dodatek IGNORUJĄ!
 Zostawiliśmy go samego w round-penie, żeby się "wyświrował" i sam znalazł wyjście z tej sytuacji, gdyż największe opory i fobie znajdują się w jego głowie. O dziwo po jakiejś godzinie uspokoił się i można go było spokojnie sprowadzić do stajni.
 Niestety to nie koniec przebojów. Freddy uroił sobie, że popręg robi mu wielką krzywdę, więc trzeba było wymyślić patent. Na razie Czarek powiązał dwa popręgi tak, że jeden koń ma pod brzuchem, a drugi przechodzi górą przez grzbiet. Dzięki temu możemy kontrolować poziom zaciśnięcia popręgu. Freddy w dalszym ciągu histeryzuje, więc czeka nas dłuuuga praca.


Pozytywnie zaskoczyła nas Obi, trzyletnia klacz. Wcześniej z padoków schodziła tylko w towarzystwie dwóch innych klaczy i musiała iść w środku. Przed pierwszym treningiem Czarek musiał ją prowadzić "na wstecznym" do round-penu, tak się zapierała.
 A ostatnio dla picu zgarnęliśmy ją z padoku samą. Szła bardzo grzecznie, bez świrowania i zapierania się. Tylko jak stanęliśmy w stajni to trzęsła się jak osika na wietrze. Praca z nią jest właściwie przewidywalna, gdyż przechodzi przez wszystkie fazy wręcz książkowo.



wtorek, 3 września 2013

Trenerzy, "układacze"...

 Dostaliśmy szansę od losu...Zaufano nam i powierzono w trening konie. Notabene zabawna sprawa, bo stosunkowo niedaleko od naszego miejsca zamieszkania, istnieje sobie stadnina zwana Eldon Stud Farm.

Właścicielka hoduje konie pełnej krwi angielskiej i to z nie byle jakich linii, gdyż jej wiodący ogier Joe Bear jest potomkiem słynnego ogiera Red Ransom, który w wyścigach powygrywał chyba wszystko co było do wygrania. Stanówka to wydatek bagatela 1000 funtów.
 Dodatkowo szefowa pomimo wieloletniej jazdy w stylu klasycznym jest uczennicą amerykańskiego westowego trenera Paul'a Yenny i zwolenniczką jego metod treningowych, które opierają się na naturalnej pracy z koniem i właściwie pokrywają się z tym co my robimy. Także ona jest zadowolona z naszej pracy i koncepcji treningowych, a my jesteśmy szczęśliwi, że w końcu ktoś nas rozumie. No i pracujemy teraz wyłącznie przy treningu koni. Nie obsługujemy stajni, nie sprzątamy, nie karmimy.

Zaczęliśmy wczoraj, a już mamy kilka powodów do zadowolenia. Na pierwszy ogień poszedł Freddie.


Wydelikacony 8-latek, pełnej krwi angielskiej, nagradzany za wszystko smakołykami. Podczas join - up podszedł do Czarka dwukrotnie...w nadziei, że coś dostanie. Nie dostał, więc stwierdził, że w takim razie on to chrzani i nie będzie współpracował. Nie i już. Po półtorej godzinie zaczął podążać za Czarkiem.
 Dzisiaj współpracował zdecydowanie lepiej i przyjął siodło, wprawdzie z niezłą paniką. Sama też nie miałam problemów z komunikacją z nim. Zabawa zaczęła się przy próbie spłukania go wodą. Ucieczki, próby kopnięcia, oberwałam również od niego głową w bark.



Następny na tapecie był kuc rasy New Forrest Pony, o imieniu Chocko. Dziesięcioletni lider, wracający do pracy po dwóch latach przerwy spowodowanej ochwatem. Ponoć spokojny i leniwy, ale na pierwszej lonży wystrzelił z zada po czym skamieniał i nie chciał się ruszyć. Teraz jednak normalnie na nim jeżdżę, próbując nauczyć go reakcji na delikatne sygnały. Nie przemęczamy się gdyż na razie po prostu jeździmy stępem z dużą ilością zatrzymań.


Dzisiaj za to "dostałam" kolejnego kuca do jazdy. Również dziesięcioletniego, Mischief. Siodłany był chyba raz czy dwa w życiu, a było to pięć lat temu, więc pracę zaczęliśmy od początku. Kuc okazał się kontaktowy, szybko zrobiliśmy połączenie. Pod siodłem fiknął kilka razy, a podczas siodłania wystawił jęzor i obślinił mi twarz. Czarek asekurował mnie przy przewieszaniu się, ale ponieważ kuc nic nie robił to wsiadłam normalnie. Ponoć była to jego pierwsza jazda. 




Ale to nie koniec, bo Czarek ma jeszcze dwie wychowanki, m.in. 3-letnią klacz pełnej krwi Domingo. Pierwszego dnia, po dwóch godzinach pracy w ogóle nie udało im się doprowadzić do połączenia. Klacz jest liderką w stadzie i łatwa nie jest, chociaż takie z początku trudne konie dają dużo radości później, po zajeżdżeniu. Wczoraj po prostu zignorowała Czarka. Dzisiaj za to dopuściła go do pewnej granicy, podeszła do niego, ale nie chciała za nim podążać. Nie bała się bata, nie chciało jej się galopować, ogólnie zachowywała się jakby robiła łaskę. "No ok, dobra niech Ci chłopie będzie nooo". Przyjęła siodło, nawet nie fikała specjalnie. Czarek wsadził nogę w strzemię, podciągnął się i prawie przewiesił. W gruncie rzeczy jeszcze godzina i klacz chodziłaby z jeźdźcem na grzbiecie, ale wychodzimy z założenia, że nie należy robić wszystkiego jednego dnia.




Kolejne "dziecko" Czarka to również 3-letnia klacz Obi. Też pełnej krwi angielskiej, niestety nie posiadam zdjęć. Wczoraj zaparła się wszystkimi czterema kopytami i nie chciała opuścić swojego stada. Cóż mogliśmy zrobić...do round-pen'u szła na wstecznym. Dzisiaj dla odmiany Czarek zrobił z nią klasyczne połączenie, wyszło wręcz książkowo. Klacz bardzo chętnie współpracowała i szybko oddała dowodzenie. W drodze do stajni dostała jeszcze lekcje chodzenia na uwiązie i chyba przyswoiła sobie prawidłowo kto może iść przodem. Jutro czeka ją pierwsze siodłanie.

W ogóle w kolejce jutro czeka na Czarka jeszcze jedna trzylatka, a na mnie kolejny kuc, a to i tak nie wszystko. W gruncie rzeczy właścicielka jest nastawiona na współpracę długoterminową w formie partnerstwa. Jest już pomysł wydrukowania nam ulotek, a i my wkrótce przejdziemy na samozatrudnienie, czyli to co zawsze chcieliśmy robić - pracować z końmi na własny rachunek.

Jak na razie wszystko idzie ku dobremu...

środa, 28 sierpnia 2013

Takie rzeczy tylko w Anglii

Miałam opisać wrażenia z ostatniego treningu w terenie, ale mój "tygrysi skok" przez mały rów, ze "stój" na młodym wałachu to kompletne nic w porównaniu z relacją jaką przyniósł mi dzisiaj Tomek. Opisuję od razu, żeby nie zapomnieć szczegółów:

 Ostatnio Tomek pojechał z szefem na trening z fryzami, kierowali się w stronę pubu w okolicach Shirley. Gwoli ścisłości, Shirley jest to dzielnica Southampton zamieszkana głównie przez Polaków, znajduje się niedaleko Centrum. Jadą sobie spokojnie, a za nimi gromada ludzi z końmi zaprzężonymi w sulki (dwuosobowe, lekkie powoziki). Jeden z powozików, zaprzężony w szetlanda, prowadził dziesięcioletni dzieciaczek, a obok niego siedziała dziewczynka w jego wieku. Wszyscy jechali w normalnym ruchu ulicznym.

Nagle krzyk, wrzask, szetland fruuu do przodu luzem, sulka przetoczyła się na bok, a dzieciaki wystrzeliły w górę jak z katapulty. Wszystkie samochody STOP! Kierowcy boją się ruszyć, boją się oddychać. Powożący pozawracali sulki migiem, pod prąd, po pasach zieleni! Wszyscy ruszyli z kopyta do dzieciaków. Tomek zeskoczył z maratonki i też popędził w tamtym kierunku. Wielki szacun dla poszkodowanego dzieciaka, bo ledwo uderzył o ziemię, a już się zerwał i poleciał za swoim kucem. Kuca złapali, Tomek przytrzymał innego konia, bo wszyscy pozeskakiwali z sulek rzucając wodze i zostawiając konie, bajzel totalny. Dzieciaczek rozpłakał się z emocji dopiero jak już było po wszystkim.

Co się okazało. Jedna pani samochodem uderzyła z tyłu w sulkę, albo przestraszyła kuca...albo jedno i drugie. Strasznie przepraszała.

W końcu wszyscy się pozbierali i cała kawalkada ruszyła dalej... Tak, dziesięciolatek i jego towarzyszka też.

Zatrzymali się pod pubem i jak to Tomek wspomniał - "No kurde środek miasta, a tam ze dwadzieścia koni. Koń przywiązany do latarni,  jedzący siano z siatki. Inny przywiązany do przystanku autobusowego, też z siatką. Dupy im wystają na jezdnię, a samochody jakby nigdy nic przejeżdżają obok, ludzie normalnie chodzą, robią zakupy!".

Żeby to było wszystko...ale w pewnej chwili jeden z powożących, może 12-letni, pulchny gówniarz odwiązuje jednego kłusaka i hajda na oklep między samochodami w ruchu ulicznym. Potem drugi chłopak odwiązuje coba i za nim  pruje również na oklep. Jeżdżą po ulicy w jedną i drugą stronę...a na chodniku stoi ich mamusia i filmuje. Tomek stwierdził, że ma pełen szacunek dla umiejętności jeździeckich 12-latka gdyż zapieprzał na pełnym luzie, w ruchu ulicznym i znakomicie panował nad koniem. Zresztą tego gówniarza to nawet ja kojarzę, bo nie raz i nie dwa widziałam go samego w sulce koło stajni.

Oczywiście piwo lało się strumieniami, muzyka na żywo grała, towarzystwo się rozbawiło...i zaczęli śpiewać. Pełna radość, aż tu nagle podjeżdża policja. Tomek stwierdził "Oho, będą spisywać, bo przecież widać, że konie stoją przywiązane, więc wiadomo kto pije. Poza tym stoją częściowo na ulicy, częściowo na chodniku...ALE NIEEE! Oni podjechali porobić sobie zdjęcia z końmi!"

Po pewnym czasie Tomek z szefem i fryzami zwinęli się...i podjechali do kolejnego pubu, gdzie były już zamontowane specjalne koniowiązy i normalny parking dla powozów. Przypominam - środek miasta! Tomek stwierdził, że następnym razem bierze ze sobą aparat fotograficzny.

Tak to już jest w kraju gdzie koń jest bogiem, a najlepsze jest to...że to wydarzenie wcale nie jest czymś dziwnym i niesamowitym.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Na nowej drodze życia...

Reaktywacja po długiej przerwie. Dużo się wydarzyło, a nie o wszystkim jeszcze mogę pisać. Potocznie mówiąc dzieje się "grubo". 

W okolicach końcówki lipca dowiedzieliśmy się wszyscy, że musimy się wynieść ze stajni gdyż utrzymanie dużego domku holenderskiego za drogo kosztuje. Potem okazało się, że tylko Czarek i ja mamy się wynieść, Tomek został, bo ktoś musi robić za stróża w stajni. Z początkiem sierpnia chłopaki złożyli wypowiedzenia i pracują jeszcze do września. Dlaczego? ahahahaha...no o tym może później w zależności od tego co "wyjdzie w praniu". 

W każdym razie ostatni raz miałam ataki nerwicy w liceum i to nie tak często. Ostatnio przez te wszystkie dzikie sytuacje miewałam je niemal dzień w dzień. Swoją drogą jest to ciekawe zagadnienie biologiczne - w sytuacjach stresu tętno przyspiesza, adrenalina rośnie i organizm szykuje się do ataku, albo ucieczki...tylko cholera jasna dlaczego w nocy?! No nieważne. W każdym razie Czarek i ja nie mieszkamy już w stajni tylko w przestronnym mieszkaniu, w dzielnicy Southampton, zwanej polską dzielnicą. Mieszkanie wynajmujemy razem z Tomkiem, więc dołączy on do nas we wrześniu. A na razie jesteśmy na nowej drodze życia, znowu na dorobku można by rzec.

A oprócz tego, że Czarek jeszcze odpracowuje ostatnie tygodnie w stajni to staramy się pracować jako freelancerzy, tzn. układamy konie na zamówienie, najczęściej u klienta. Jak na razie to są takie niemrawe początki, poza tym zbliża się zima, ale temat jakoś ruszy to może przejdziemy na samozatrudnienie. Mając kilka koni do treningu w różnych miejscach można całkiem nieźle na tym wyjść. Chociaż nie ukrywam, że nie jest naszej trójce teraz łatwo i bardzo się zawiedliśmy na niektórych tubylcach. 

Mam tylko jedną nadzieję....że Karma rzeczywiście okaże się wielką suką i wróci do tych co trzeba. Hough!

sobota, 6 lipca 2013

Romsey, weneckie klimaty w Anglii

Los tak chciał, że poza pracą z końmi ostatnio rzuciło mnie do biura. Teraz przez trzy dni w tygodniu pracuję w małej agencji nieruchomości, ale za to w jakim miejscu! Do pracy dojeżdżam rowerem mijając dwie "wioski", pola i lasy. Zapraszam na małą wycieczkę...

Niecałe 4 mile od naszej stajni zaprzęgowej znajduje się niewielkie miasteczko położone w dosyć specyficznym miejscu, gdyż jest oplecione ze wszystkich stron rzeką zwaną River Test, popularnej ze względu na mieszkające w niej pstrągi. Poza tym w XIX i XX wieku Romsey słynęło z budowy składanych łodzi, wymyślonych przez ks.Edward'a Lyon Berthon'a. Łodzie te służyły jako szalupy ratunkowe na statkach oceanicznych.



Na chodnikach w całym miasteczku można znaleźć tabliczki z sentencjami, więc chodziłam i pstrykałam zdjęcia, wzbudzając tym samym radość wśród mieszkańców (2 kroki, pstryk, 3 kroki pstryk). A oto przykłady:




W Romsey urodził się  Lord Palmerston, XIX-wieczny brytyjski premier. Mieszkał dokładnie w posiadłości zwanej Broadlands (w wolnym przekładzie Szerokie Ziemie), znajdującej się na obrzeżach miasteczka. Jest to królewska posiadłość, w której m.in. spędzali swój miesiąc miodowy książę Karol i księżna Diana.

Rynek z pomnikiem Lorda Palmerston'a


Na uwagę zasługuje też rozległe opactwo benedyktyńskie, pozostałe po Normanach. W ciągu dnia bez problemu można wszystko zwiedzić, gdyż jest ono w pełni otwarte dla zwiedzających, a na tyłach katedry znajduje się również szkoła podstawowa. Normanowie zbudowali to wszystko między 1120, a 1140 rokiem, więc można sobie policzyć ile lat mają te budynki. Wojna w tamte rejony nie dotarła, więc to wszystko stoi i ma się dobrze.




Szkoła podstawowa
Oprócz opactwa znalazłam tutaj również zakon, tzn. od 1891 roku jest to dom opieki, ale napisy przy wejściu mówią, że znajdował się tutaj francuski zakon sióstr La Sagesse, inaczej Córki Mądrości, czy coś w tym stylu. W każdym razie siostry opiekują się biednymi i sierotami.

Moim najulubieńszym miejscem w całym miasteczku jest młyn. Dokładniej Sadler's Mill, młyn kukurydziany, odbudowany przez Lorda Palmerston'a w 1748 roku, ale w tym miejscu młyn mieścił się już od czasów średniowiecznych. W obecnych czasach budynek jest w rękach prywatnych. Tak poza tym obok młyna mieści się "dom moich marzeń", jak z obrazka, zresztą huk wody działa na mnie uspokajająco. 





Domek moich marzeń, tuż przy młynie
A dlaczego nazwałam Romsey małą Wenecją? Właśnie ze względu na rzekę, której rozgałęzienia, kanały i śluzy docierają niemal do każdego domu. Praktycznie każdy ogród kończy się dojściem do wody. Nic tylko usiąść w ogrodzie na ławce i zarzucić wędkę. 



Starodawna śluza przy wejściu do domu


Czyjś ogródek



Wszystkie łabędzie w Anglii są własnością Królowej, a za ich zabicie lub płoszenie można dostać karę wyższą niż u nas za  napad na człowieka.
Przerwę na lunch zwykle spędzam w okolicach młyna, albo włócząc się po uliczkach z aparatem, lub po prostu stojąc i gapiąc się na rzekę. Lubię też zaglądać ludziom do ogrodów zwłaszcza, że z powodu dużej wilgotności powietrza, jak i łagodnego klimatu wystarczy wsadzić w ziemię przysłowiowy kij i poczekać aż zakwitnie. Na koniec jeszcze kilka zdjęć:





Tak wiem, jestem okrutna. Właśnie dodałam kolejne miejsce do listy rzeczy, które trzeba zobaczyć będąc w Anglii.