wtorek, 13 lutego 2018

Proza życia


 Pogoda przestałą nas rozpieszczać.
Dzieciaki zaczęły wczoraj tygodniowe ferie, ale ponieważ leje, to akurat dzisiaj nie mam jazd i mogę chwilę poleniuchować. Rano zaczęło się nawet fajnie, wschód słońca był piękny, a potem wszystko się popsuło. Wypuściłam nasze "maluchy" bez derek i wkrótce tego pożałowałam. Musiałam ściągnąć całe towarzystwo do stajni zwłaszcza, że oko Gringa jest jeszcze nie do końca zagojone. Beriego przy okazji też ściągnęłam gdyż "stary ogr" nie lubi jak jest wietrznie i deszczowo.

A co się stało z okiem Gringa? Trywialna rzecz. Wsadzał ryjek w zarośla, codziennie musieliśmy wyplątywać mu osty z grzywy, aż w końcu wsadził o jeden raz za bardzo i ukłuł się w oko. Dokładniej to zrobił mu się taki mały zastrzał przy dolnej powiece. Nie jest to specjalnie oryginalny czy trudny przypadek, ale wymagał interwencji weterynarza. Dodatkowo jeszcze tego dnia w stajni był dentysta, więc byłam podwójnie zmęczona, ubłocona i sina z zimna.
 Wet przyjechał, obejrzał oko i zostawił kropelki. Potem przyszedł mailem rachunek, który nieźle nas rozbawił. Nie z powodu kwoty - to akurat nigdy nie jest śmieszne. Mianowicie na fakturze było napisane m.in. tyle za kropelki, tyle za kontrast i tyle za UDZIELONĄ PORADĘ, ŻEBY KOŃ WYCHODZIŁ W MASCE NA PADOK. Teraz w stajni wszyscy mają niezłą bekę i jak rano pytam czy ktoś zna dzisiejszą prognozę pogody, to odpowiadają mi, że za 30 funtów + VAT mogą mi udzielić konsultacji na temat derkowania. Przynajmniej jest śmiesznie.

 Śmiesznie jest też przy wyprowadzaniu i sprowadzaniu. Gringo teraz źle widzi na lewe oko, a ja dla odmiany mam od prawie dwóch lat uszkodzony błędnik. Biorę leki łagodzące objawy, ale i tak zdarza się, że się czasem "zatoczę", zwłaszcza przy wietrznej pogodzie. "Zataczam" się zwykle po lewej stronie i Gringo jest nauczony, że jak "pani" straci równowagę i złapie się grzywy, to trzeba opuścić głowę i się zatrzymać, a potem powoli i spokojnie ruszyć. Ogólnie nauczył się przenosić ciężar w taki sposób, żebym mogła się o niego oprzeć. A teraz można się z nas śmiać, że "prowadził ślepy kulawego". Chociaż dzisiaj dla odmiany wspierałam się częściowo na Beanie i całkiem nieźle nam to wychodziło.

 A co do mojego błędnika... jest śmiesznie. Wyobraźcie sobie permanentne połączenie choroby morskiej z kacem i upojeniem alkoholowym jednocześnie (tylko bez radosnej fazy) - tak było na samym początku. Nie wiadomo skąd przyszło, podejrzewali wirusowe zapalenie błędnika, które doprowadziło do uszkodzeń m.in. słuchu. Chciałam być aktywna tak jak kiedyś, jeździłam na rowerze do pracy (glebiłam z tego roweru kilka razy). Szybko po pierwszej diagnozie wróciłam w siodło i glebiłam przy wsiadaniu i zsiadaniu, a podczas jazdy miałam problem z balansem. W takim stanie występowałam podczas pokazu King's Bromley Show. Dawałam radę, ale byłam wtedy na silnych lekach, które dodatkowo działały usypiająco. Wpadałam w stany depresyjne, każdy "atak" zgłaszałam lekarzom i wyłam w gabinecie, żeby mi pomogli. Niestety nie bardzo potrafili, za każdym razem chcieli mnie wysłać na L4. Zwolnienie? A konie? A stajnia? To nie mogło się udać, chociaż i tak musiałam zwolnić tempo. 
 Dopiero od niedawna jestem w trakcie nowej terapii, która powoli zaczyna działać.
 Dlaczego to wszystko piszę? Tak w sumie to zawsze słyszałam o ludziach, którzy po różnych wypadkach, czy operacjach wracają do swoich aktywności. Szanowałam ich, ale w sumie to nie zastanawiałam się głębiej nad tym wszystkim, puki sama nie musiałam przejść przez coś podobnego.
 A teraz czuję, że w sumie to udało mi się oswoić moje problemy...

Pointy nie będzie :)