piątek, 25 października 2013

Wizyta dentysty i Mischief w terenie

Przez ostatnie noce nawiedziły nas ulewy jak i również burze. Ujeżdżalnię totalnie nam zalało, ale w gruncie rzeczy największy kłopot miał Czarek, gdyż ja właściwie na razie nie potrzebuję z niej korzystać. Jeśli tylko kuc nie jest mokry to zabieram go w teren.

Wczoraj była dobra pogoda do tego, więc pojechaliśmy. Chciałam sprawdzić jedną trasę jeździecką w pobliżu Kings Somborne, ale nie wiem czy jeszcze tam pojadę. Strasznie mi się dłużyła jazda asfaltówką zanim w ogóle dotarłam do docelowej ścieżki. Poza tym kuc strasznie się zbulwersował gdy musiał zjeżdżać z jednego wzgórza i wjeżdżać na kolejne. Jak na swój pierwszy teren zachowywał się bez zarzutu, ale nie może być kolorowo. 

W drodze powrotnej pokazał, że potrafi zachowywać się zgodnie ze swoim imieniem. W końcu Mischief znaczy tyle co Psotnik, Rozrabiaka. Gdy wracając mijaliśmy sąsiednią stajnię, kuc zaczął rżeć jak opętany...i nie przestał póki nie dotarliśmy do domu. Nic specjalnego nie robił poza tym, że darł paszczę jakbym go obdzierała ze skóry. Było to wystarczająco denerwujące zwłaszcza, że zagłuszał moje własne myśli. Nie pomagało moje "ciiiiiicho, ciiichooo, szszszszsz!", ani nawet "ZAMKNIESZ SIĘ WRESZCIE?!". 
 Miałam niezłego cykora przejeżdżając obok domostw, gdyż Anglicy bywają troszeczkę przeczuleni na punkcie dobra zwierząt. Przemknęło mi przez myśl, że zaraz ktoś zadzwoni po RSPCA, albo innych animalsów. Przestał wrzeszczeć jak zatrzymaliśmy się pod naszą stajnią. Następnym razem jadę do bliższej ścieżki jeździeckiej - na szczęście mam tutaj wiele malowniczych tras do wyboru.



Dwa dni temu zawitał do nas dentysta koński, zresztą bardzo ciekawy człowiek. Facet jest też muzykiem i również hoduje konie, andaluzy, a jego żona nawet startowała w różnych zawodach hiszpańskiej szkoły jazdy. Jednak ujął nas tym, że o końskich zębach i swojej pracy potrafi opowiadać z niesamowitą pasją, a kontrole przeprowadzał nie używając żadnych "głupich jasiów" czy innych znieczulaczy. Gość ma po prostu niesłychaną rękę do koni i umie opowiadać, tłumaczyć. Sporo się nauczyliśmy, między innymi o działaniu wędzidła na zęby i o tym jaki wpływ na zęby ma delikatna, stabilna ręka. 

sobota, 12 października 2013

"Szwendacze" - Ruiny opactwa Titchfield, Fahrem

Tym razem trafiliśmy do opactwa Titchfield w Fahrem, a żeby było zabawniej to przez dłuższy czas mieszkaliśmy w pobliżu tego miejsca, a nigdy się tam nie wybraliśmy. Dopiero dzisiaj zorientowaliśmy się, że to te same ruiny, które fotografowałam rok temu z padoków. Pogoda dopisała i tym razem.

Titchfield Abbey jest zdecydowanie lepiej zachowane niż Netley Abbey, gdzie byliśmy poprzednio, ale niestety po samym kościele zostały już tylko fundamenty.
 Opactwo pod wezwaniem Świętej Marii i Jana Ewangelisty zostało założone w 1232 roku przez Piotra des Roches, biskupa Winchesteru, dla zakonu Norbertanów. Pełna nazwa zgromadzenia brzmi Kanonicy Regularni Zakonu Premonstratensów. Sam zakon został założony w roku 1120 przez św. Norberta z Xanten w miejscowości Premontre koło Laonu we Francji. Oparty jest na regule św. Augustyna z Hippony, który uważany był za duchowego przodka protestantyzmu. Nie będę tutaj opisywać poglądów św. Augustyna powiem tylko, że uznawał on równość kobiety i mężczyzny, oraz skłaniał się ku manicheizmowi - uważał m.in., że drogą do wyzwolenia spod wpływu zła jest poznanie. Polecam zgłębić temat...

A wracając do naszego szwendania się...

Kanonicy żyli wspólnie przestrzegając ślubów czystości, ale byli również zaangażowani w szerszej społeczności jako głosiciele Ewangelii. Z 14 lub 15 mieszkających tutaj zakonników, dwaj służyli jako wikariusze w pobliskich kościołach parafialnych. Byli znani z noszenia białych habitów dlatego też nazywano ich również "białymi kanonikami. Dnie spędzali na czytaniu ksiąg i organizowaniu Mszy w kościele klasztornym.

Opactwo było w ​​posiadaniu wielu tysięcy hektarów ziemi i miało swoje własne budynki gospodarcze oraz szereg stawów rybnych. Titchfield było dobrym przystankiem w przypadku podróży na kontynent, a król Henryk V zatrzymał się tam przed wyruszeniem na podbój Francji.

Po rozwiązaniu klasztorów, majątek przeszedł w 1537 roku w ręce Thomas'a Wriothesley'a, pierwszego hrabiego Southampton. Po1542 roku przekształcił zabudowania klasztorne w rezydencję zwaną House Place. Wśród jego znamienitych gości byli Edward VI, Elżbieta I i Karol I z małżonką, królową Henriettą Marią.
 Hrabia Wriothesley  przekształcił opactwo w zupełnie nową siedzibę, wykorzystując wiele budynków klasztornych. Duża brama wjazdowa została wybudowana w poprzek nawy kościoła klasztornego. Przylegała do niej portiernia, a powyżej mieściło się mieszkanie odźwiernego. 18-wieczny plan sugeruje, że to pomieszczenie było później używane jako mały teatr. Bardzo możliwe, że to właśnie tam odbyły się pierwsze przedstawienia sztuk Szekspira (więcej o tym w dalszej części). Kilka dużych okien kościelnych zostało odbudowanych jako murowane kominki, schody i wieże narożne zostały podwyższone i zwieńczone blankami. W klasztorze zachowała się też jedna z najlepszych kolekcji płytek podłogowych w południowej Anglii. Płytki zostały wykonane przez odciśnięcie drewnianego stempla w mokrej glinie. Glinkę zalano białą cieczą wypełniając zagłębienia, a nadmiar zeskrobano formując wzór. Płyty zostały następnie pokryte szkliwem ołowiu i wypalone w piecu. Łaciński napis na jednym z chodników był skierowany do zakonników idących do refektarza na posiłki, a w tłumaczeniu oznaczał: "Zanim zasiądziesz do mięsa na stole przede wszystkim wspomnij biednych".

Wejście główne (dawna nawa)

Zachowane płytki podłogowe

Kominek


Trzeci hrabia Southampton był patronem Williama Szekspira i uważa się, że niektóre sztuki Szekspira po raz pierwszy zagrano tutaj. Rezydencja House Place przetrwała do roku 1781, kiedy większość budynków rozebrano z powodu zapotrzebowania na kamień. Na początku XX wieku wykopaliska archeologiczne pomogły wyjaśnić układ budynków klasztornych, a plan opactwa jest oznaczony na ziemi.














środa, 9 października 2013

Robimy postępy...

Dzisiaj wyjątkowo leżymy chorzy. Jakiś wirus się przypałętał, a wczorajszy dzień był nieco męczący.

Wczoraj nie jeździłam na Drifterze, za to wsiadła nasza zleceniodawczyni. Stwierdziła, że dotychczas wykonałam dobrą robotę i kuc progresuje. Została do poprawienia jedna rzecz i niestety będzie to żmudna praca od podstaw. Właścicielka kuca, 14-letnia dziewczynka, miała nawyk trzymania mocno "w garści" wodze od prawej strony i kuc przy jeździe w lewo opiera się na wędzidle po stronie prawej. To takie głupie uczucie, jakby opierał się o wędzidło prawy "kącik", przez co na lewej wodzy powstaje luz. Pierwszy raz się z czymś takim spotkałam i brzmi to trochę jakby wbrew logice. Jednym słowem wracamy do pracy na halterze i powoli gimnastykujemy lewą stronę, a w siodle dajemy luźną wodzę i pozwalamy rękom "pracować" w rytmie kroków kuca, żeby w końcu rozluźnił się i wyprostował.

Za to drugi kuc Mischief wczoraj po raz pierwszy pojechał ze mną w teren. Najpierw poszliśmy na piechotę, ale wróciłam już w siodle. Zachował się bez zarzutu i nawet zaskoczył mnie idąc w ustawieniu na luźnej wodzy. Trochę się tylko boczył na pieńki i pod koniec nie chciał się zatrzymać do zsiadania. Trzeba popracować nad wsiadaniem i zsiadaniem w terenie.


Czarkowi też się wiedzie. Jego podopieczna, Domingo już kłusuje z jeźdźcem na grzbiecie, jeszcze na halterze, ale przyjęła już wędzidło bez fochów. Klacz jest bardzo chętna do ruchu, nie trzeba jej popędzać.
Kolejna "dziewczyna", Obi, przyjęła już siodło i można ją już siodłać w stajni. Wprawdzie wczoraj strzeliła lekkiego focha i podskoczyła kilka razy, ale na treningu wszystko było w porządku. Stała grzecznie gdy Czarek wkładał nogę w strzemię.

Na bieżąco są też kręcone filmiki z naszych postępów. Są potrzebne do aktualizacji strony internetowej. Wkrótce też zostaną wydrukowane ulotki i zacznie się walka o klienta.

Mam nadzieję, że się uda...

piątek, 4 października 2013

Dostałam w kość...

Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo da mi się we znaki...kuc. Drifter nie jest koniem narowistym, nie miewa odpałów, ale...no właśnie.
 Ostatnim "koniem-profesorem" był dla mnie ogier Czarka, Hint Shabo, teraz kiedy przesiadłam się znowu w siodło klasyczne trafiłam na doświadczonego zawodniczo kuca.

Na początku nic nie zapowiadało "nieszczęścia", ot nieco leniwy mikrus mi się trafił. Dopiero gdy z polecenia właścicielki przesiadłam się w siodło klasyczne, zaczęła się jazda. Zlewanie tematu, nie wyjeżdżanie narożników, płoszenie się i próby wynoszenia mnie były na porządku dziennym. Do tego na początku nie czułam się zbyt komfortowo w siodle klasycznym zwłaszcza, że "służbowe" siodło jest usytuowane nie na czapraku jak to zwykle bywa, ale na specjalnych panelach. Ponoć lepsze dla konia, ale jeździec musi się przyzwyczaić. W każdym razie ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem zaciskania zębów i załamywania rąk. Dzisiaj dopiero nastąpił niewielki przełom. Złowieszczy mikrus ustąpił i zaczął się uginać na prawą stronę.

A tak w ogóle to nie polecam jazdy w siodle angielskim w dżinsach...na początku popełniłam ten błąd. Bolało...


Światełkiem w tunelu jest dla mnie inny kuc - Mischief. Układany przeze mnie od zera, z początku miewał dziwne zajawki. Na przykład płoszył się na dźwięk wydawany ustnie, a imitujący "pierdzenie". No to, żeby go odczulić musiałam prowadzać go po ujeżdżalni i "popierdywać". Z jakiegoś powodu wzbudzało to ogromną radość zgromadzonej gawiedzi...
 Jednak przyznać trzeba, że kuc szybko się uczy, jest chętny do pracy i zadziwiająco elastyczny. Oczami wyobraźni już widzę dzieciaki startujące na nim w western trail...